Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Musi kiedyś nie być dźwięków, żeby potem były i smakowały. Lubię posłuchać ciszy... [ROZMOWA]

Redakcja
Paweł Ruszkowski z Kościerzyny, wokalista, instrumentalista, kompozytor, aranżer, absolwent studiów magisterskich na kierunku wokalistyka jazzowa w klasie dr Anny Domżalskiej, w Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku. Jest także wielokrotnym laureatem lokalnych nagród kulturalnych.

Jak rozpoczęła się Pana przygoda z muzyką?
Jej początki sięgają moich najmłodszych lat. W naszym domu muzyka była zawsze obecna. Z magnetofonu sączyły się łagodne, nieprzypadkowe dźwięki. Jako mały chłopiec słuchałem też wielu kaset i płyt z bajkami, również takimi śpiewanymi. Czasem nawet sam nagrywałem moją radosną dziecięcą twórczość - to są prawdziwe unikaty, może to kiedyś wydam na jakiejś płycie (śmiech). Kiedy miałem sześć lat, znalazłem pod choinką gitarę - prezent od moich rodziców. To był taki prezent, który potem dawali mi wciąż od nowa: wożąc mnie kilka razy w tygodniu na zajęcia do szkoły muzycznej, wspierając i mobilizując. Dzięki temu gitara jest mi dziś najwierniejszą towarzyszką muzycznych podróży.

Co uważa Pan na swój największy dotychczasowy sukces?
Myślę, że gdybyśmy rozmawiali kilka lat temu, to odpowiadając na to pytanie przywołałbym którąś z głównych nagród na dużych festiwalach piosenki - Konkursie „Pamiętajmy o Osieckiej”, Spotkaniach Zamkowych „Śpiewajmy Poezję” w Olsztynie, Turnieju Poezji Śpiewanej we Włocławku czy zagranicznym „Rock und Chanson Festival” w Kolonii. Były takie trzy, cztery lata, kiedy jeździłem od festiwalu do festiwalu i, pomimo licznej i znakomitej konkurencji, byłem zauważany przez jury i publiczność. W kategorii sukcesów traktuję też oczywiście moje płyty - jak dotąd trzy krążki: „Ars poetica”, „Kamiszczi” i singiel „Lilije”. Po premierze każdego z nich czułem ogromną radość i satysfakcję, tym większą, że przy każdej z tych produkcji sam się zajmowałem procesem wydawniczym od początku do końca. Jednak dziś najbardziej cieszy mnie coś innego. To, że są tacy ludzie, którzy mają ochotę mi towarzyszyć w całej tej przygodzie i słuchać mojej muzyki. Że mając w alternatywie odpoczynek po całym tygodniu pracy - przychodzą w piątek wieczorem na koncert i zapełniają salę, nie tylko w sensie zajętego miejsca, ale przede wszystkim - swojej żywej obecności, która współtworzy spotkanie. Że są takie osoby, które „jeżdżą za mną”, wspierając na wielu kolejnych koncertach, nawet w niewielkim odstępie czasu, albo takie, którym chce się specjalnie wskoczyć w pociąg z Warszawy do Gdańska, bo gram 1,5-godzinny recital. To mnie bardzo wzrusza i daje mi siłę. W kategorii sukcesów odbieram też różne takie spontaniczne reakcje i słowa, jak na przykład: „Nie cierpię poezji śpiewanej, ale w Twoim wykonaniu lubię bardzo!”. Albo: „Nie spodziewałem się, że język kaszubski może tak pięknie brzmieć”. Albo po prostu: „Wzruszyłeś mnie”...

Jakie ma Pan plany i marzenia?
Rozpisałem sobie niedawno cały harmonogram działania związany z dwiema nowymi autorskimi płytami. To będą dla mnie spore wyzwania, nie tylko artystyczne, ale i logistyczne. Jedna z płyt to będą znakomite teksty warszawskiej autorki z moją muzyką, oscylującą między jazzem (od tradycyjnego, przez swing aż po fusion) a muzyką popularną. Spory skład muzyków i ambitne plany w zakresie realizacji nagrań, stworzenia teledysków i promocji. Drugi projekt, być może jeszcze na ten rok, to album live z moimi muzycznymi szkicami do wierszy, które przeleżały kilka lat w twórczej szufladzie, ale przetrwały tę próbę czasu i dziś chcę je uwiecznić. Kolejne pomysły na piosenki i płyty cały czas zapisuję i przetwarzam... Zatem plany mam bardzo konkretne. W marzeniach jestem za to znacznie bardziej rozmarzony (śmiech). Mam od dawna takie jedno piękne marzenie, które dojrzewa we mnie, a ja dojrzewam do niego. I to wcale nie jest muzyczne marzenie. Wierzę, że niedługo się spełni.

Czy ma Pan jakieś inne pasje?
Po drodze miałem, obok muzyki, wiele takich rzeczy, które mnie zajmowały i które nadal bardzo lubię. Była na przykład wspaniała przygoda z pływaniem i ratownictwem wodnym, która trwała siedem, osiem lat. Dziś nie działam już czynnie w WOPR, ale w wodzie nadal czuję się jak ryba. Bardzo lubię też fotografować - rozbudzać ciekawość, dostrzegać piękno i uwieczniać chwilę. Przez długi okres uczyłem się języka angielskiego, planowałem w pewnym momencie studiować filologię angielską. A w gimnazjum nawet pasjonowały mnie zagadnienia teologiczne i biblijne (to w dużej mierze za sprawą konkursów wiedzy religijnej, do których co roku świetnie przygotowywał nas nasz katecheta). Jednak w połowie liceum muzyka wygrała ze wszystkimi innymi zainteresowaniami i pasjami, i rozgościła się w moim życiu tak bardzo, że nie pozostawiła mi niemal żadnych wątpliwości, gdzie skierować pierwsze kroki po maturze...

Czy na Pana drodze zawodowej pojawiały się jakieś przeszkody, czy też sprzyjało Panu szczęście?
Przeszkód takich, nazwijmy, krytycznych jak dotąd na mojej drodze szczęśliwie nie spotykam. Co nie znaczy, że ta droga jest zupełnie gładka i nie ma na niej żadnych przeciwności. Każdy krok, nawet stawiany na ścieżce, którą bardzo lubisz, wiąże się z pewnym wysiłkiem. Czasem też - z mniejszymi i większymi wyrzeczeniami. Ja na przykład muszę cały czas myśleć o tym, że głos to moje narzędzie pracy i jak go sobie nadwyrężę, to mam dwa tygodnie „zwolnienia lekarskiego” i mogę zawieść wielu ludzi, którzy na mnie liczą. Zatem zimne napoje albo lody w upał odpadają. Ostra klimatyzacja - uciekam jak najdalej albo, lato nie lato, zawijam szalik. Poza tym - przygotowanie dobrego koncertu: ułożenie i przećwiczenie zestawu piosenek, zebranie sprzętu muzycznego, dopięcie spraw organizacyjnych - to wszystko zaczyna się wiele dni, nawet tygodni, przed samą imprezą. Zdarzało mi się już nieraz zrezygnować z jakiegoś wyjścia czy wyjazdu i powiedzieć znajomym: nie mogę, bo pojutrze gram. To nie zawsze jest łatwe. Na mojej drodze znajduję sporo zaproszeń do ciężkiej pracy, staram się na nie odpowiadać. Inne wyzwania w tej branży to na przykład zawiłe kwestie praw autorskich, czasem papierologia, konieczność cierpliwego czekania na odpowiedzi, zgody czy licencje, wreszcie - kosztowność wielu działań, choćby przy wydawaniu płyty. Poza tym, nie w każdej rozmowie czy współpracy pojawia się od razu porozumienie bez słów. Zdarza mi też popełniać różne błędy, staram się na nich uczyć. A to asertywności, a to czujności, a to znów pokory. Ale ponad wszystko uważam, że droga, po której dane mi jest kroczyć, jest piękna i bardzo ją lubię. Codziennie jestem za nią ogromnie wdzięczny Bogu. I moim najbliższym. To Jego i ich obecność mogę nazwać tym „szczęściem”, o które Pani pyta.

Kto jest Pana muzycznym mistrzem?
Mój artystyczny szkielet na przestrzeni lat, w różnym stopniu, zbudowała twórczość: Starego Dobrego Małżeństwa, Grzegorza Turnaua, tria Kaczmarski/Gintrowski/ Łapiński, Jaromira Nohavicy, Mirosława Czyżykiewicza, Piwnicy Pod Baranami, dalej: piosenki z tekstami Agnieszki Osieckiej (a pod tym hasłem ukryte ogromne grono wybitnych kompozytorów i również wokalistów - legend polskiej piosenki), repertuar Kabaretu Starszych Panów, czy dzieła Wojciecha Młynarskiego. Podziwiam też praktycznie wszystko, co tworzy Sting. Bardzo cenię piosenki Jamesa Taylora czy Carol King, w ogóle repertuar wielu „singer-songwriterów” z tego nurtu (i z tego okresu). I zawsze kiedy Tommy Emmanuel gra na gitarze, jestem oczarowany. Oj, dużo można by wymieniać...

Proszę jeszcze powiedzieć, jakiej na co dzień słucha Pan muzyki?
Prawdopodobnie nie na taką odpowiedź Pani czeka, ale jednak odpowiem, zgodnie z prawdą: wszelakiej. Ostatnio bardzo często mam okazję przesłuchiwać nowo wydane płyty moich przyjaciół muzyków. Ze słuchaniem muzyki przez muzyków jest jednak pewien „problem”. Ja, kiedy słyszę piosenkę, to od razu wyobrażam sobie całą partyturę, rozpatruję utwór niemal analitycznie, kombinuję, co ja bym zrobił inaczej. Dlatego nie za bardzo mogę słuchać muzyki, kiedy prowadzę samochód, zwłaszcza swojej muzyki... A są takie okresy, w których słucham niemal wyłącznie własnych nagrań. To głównie wtedy, kiedy pracuję nad czymś w studiu. Wychodzę po sesji ze zgranym materiałem i się zaczyna. Odsłuchuję w domu, odsłuchuję w samochodzie, potem na jakichś kiepskich słuchawkach, wracam do studia, poprawiamy, coś wyrzucamy albo dogrywamy i znowu kursuję między odtwarzaczami i sprawdzam, jak to może brzmieć u ludzi w domach. Aż w końcu wychodzi gotowe, upragnione nagranie, a ja już nie mogę go słuchać (śmiech). Kiedy nie pracuję nad swoją muzyką, zajmuję się często projektami innych artystów, współtworząc je na ich zaproszenie jako gitarzysta, albo jako aranżer, albo też dogrywając wokale towarzyszące. I wtedy znów przez pewien czas jestem skupiony na tych dźwiękach, które mają stworzyć dany projekt. A kiedy już nic nie nagrywam, nic nie aranżuję, skończyłem zajęcia z dziećmi albo wracam do domu po zagranym koncercie - to bardzo rzadko włączam radio czy jakąś płytę. Musi kiedyś nie być dźwięków, żeby potem były i smakowały. Więc, kiedy mam wolną chwilę, lubię posłuchać ciszy.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na koscierzyna.naszemiasto.pl Nasze Miasto